Zahaczając już tylko po drodze o domową stacje benzynowa zeby uzyć kompresora, bo nasz samochód zaswiecil sie nagle jak choinka że nie ma ciśnienia w oponach - docieramy do Escalante. Robimy szybkie zakupy zanim nam sklep zamkna i logujemy się w hotelu, full wypas z basenem
;) Wyboru znacznego z resztą w tym okresie i w tym miescie nie ma - hoteli jest mało a na zimę większość zamknieta.
DZIEŃ 12 (21.02.2018) kiedy sprawdzamy, czy aby na pewno nie mamy klaustrofobii. (Spooky Gulch, przejazd do Kanab)
Rano nie łudzimy się wprawdzie że śniadanie będzie normalne, ale jeść trzeba. Jak już nieraz było budzimy zainteresowanie w sali jadalnej bo - to moja teoria - jestesmy w nie-sezonie, ale tez chyba w ogóle mało tu obcokrajowców i to takich którzy mówią w bardzo dziwnym języku. Zagadują nas praktycznie wszyscy, podchodząc do naszego stolika wypytując a skąd, a gdzie, a co już widzieliśmy. O dziwo w SLC które stąd blisko okazuje sie że jest dość duza społeczność polska (tego nie wiedziałam), i nasi rodacy są szanowani i lubiani i to dużo bardziej niż inne narodowości (jak mówią Amerykanie
;) ). Okazuje się też, że nasza obecna sytuacja polityczna jest - ku mojemu zaskoczeniu - dość znana. Nawet jeśli Amerykanie nie mają większego pojęcia gdzie dokładnie ta Polska leży to jak najbardziej wiedzą, że były i są u nas protesty i demonstracje i są przerażeni aktem samospalenia w Warszawie. Szok. Tak właśnie nas widzą na świecie. tu hotelowa jadalnia, jeszcze pusta
Szczęśliwie small talki z Amerykanami przerywa się kiedy jest to wygodne i nikt nie czuje się obrażony. A my, którym między jedną konwersacją a drugą udalo nam się szcześliwie coś zjeść, mamy przecież plan.
:) a w planie jest jedna z wielu atrakcji jaką oferuje region - kanion Peakaboo i Spooky Gulch, ktore mozna przejść w pętli. na zdjęciu atrakcje z gazetki (te bardziej dostepne)
Pierwszym punktem jest visitor center, gdzie chcielismy zasiegnac informacji o przejezdności drogi Hole-in-the-Rock (szutrowka), pobrać mapki oraz dowiedzieć się jak bardzo możliwy jest loop Peekaboo i Spooky w dniu dzisiejszym. Oraz czy prognozy pogody/obecne warunki pogodowe pozwalają na bezpieczne wejście do kanionu, który jest bardzo wąski. Wiadomo, że kaniony szczelinowe są piekne, ale też - w trakcie albo po opadach - stają się śmiertelną pułapką. Sama myśl poźniej w Spooky jak szlismy “na kraba” bokiem z plecakiem (malym) w rękach przed sobą, bo się nie mieścił, że mógłby nas tam zastać deszcz spowodowała ze zrobiło mi się ciepło… Jeśli ktoś myśli że w Visitor center dostanie dokladne mapki to sie srogo rozczaruje. Mapki dostaje się takie jak te z netu:
Trzeba wiec wiedziec gdzie chce sie jechać i pozniej iść i przygotowac się samemu (najlepiej tak, żeby móc później także wrócic
;) ). Moje wydruki opisów trasy z netu były bardzo dobre, ale google maps w offlinie też daje rade w doprowadzeniu nas do parkingu. W ogóle dygresja o mapach na komórkę w kontekście używania GPSa. Najlepszy i bezkonkurencyjny wszędzie tam, gdzie jest droga (jakakolwiek) moim zdaniem jest w USA Google maps. Bezpłatny, niezawodny, ma nawet najmniejsze drogi pomapowane. Ogromną zaletą są POI wbudowane w te mapy. Mapy sciagalismy offline w hotelu i częściowo przed wyjazdem. Najlepszą z kolei mapą na hiking jest wg nas obojga bekonkurencyjne WINDy maps. Wersja bezpłatna. Ma chyba każdy szlak. Ale o tym za chwile. Escalante jest małą mieściną ale blisko (najbliżej) kanionów (w tym Zebra Slot canyon i Peekaboo). 6 mil “normalną” drogą i dwadzieścia kilka szutrówką (przejazd szutrówką zajmuje ok godziny w jedną stronę). GPS prowadzi pewnie. Przy skręcie w “dirt road” jest mały parking. Tu kończą swoja podroż samochodem wszyscy ci, ktorzy nie maja wyższego samochodu. I ci własnie mają 1,2 mili więcej w jedną stronę dalej niż inni do przejścia (droga zupełnie bez cienia)).
Przez ostatni odcinek droga jest już zła. 1,2 mili po wertepach, koleinach. W jednym miejscu zrobil sie juz mały objazd bo przejechac mozna bylo pierwotna drogą chyba tylko czołgiem
;) ale to w koncu 1,2 mili wiec da sie wytrzymac. Niemniej jednak oceniam ze przy opadach nie ma po co tam jechac, tzn można ale z traktorem jako ubezpieczenie bo wyciagarki nawet nie byloby gdzie przyczepic.
;) Szczęśliwie jest chlodno ale ani sniegu, ani deszczu nie ma.
GPS (google maps) bezbłędnie doprowadza nas do parkingu. Samochod zostawiamy przy jakims krzaku, rejestrujemy się w książce - dla bezpieczeństwa. Nie trzeba nic płacic, ta atrakcja jest bezpłatna. Szlak jest oznaczony kamieniami, ale tak bez przesady. Jak jest jakis zakret to jest większa kupka
;) Włączamy więc Windy i okazuje się ze “dziewczyna” po prostu śmiga (ochrzciłam ją “Wendy”
;) ). W jednym miejscu mowi ze zeszlismy ze szlaku i faktycznie nie zauważyliśmy “kupki” i niechcący bysmy poszli zupełnie nie tam, gdzie trzeba.
Coraz bardziej ufamy wiec gpsowi i - jak po sznurku - dochodzimy do Peakaboo. Niestety słowa Rangersów zaczynają mnie drażnić bo zbyt często sie spełniają
;) Pani w Visitor Center powiedziała nam że przed wejściem do Peeekaboo bedzie prawdopodobnie woda i … była. Wejscie do Peakaboo:
Po przemyśleniu tematu mam po prostu wrażenie ze ta woda tam stoi niestety przez większość roku bo ta niecka jest w skale i woda nie ma gdzie wsiąkać, a jako ze zwykle jest tam cień to nie bardzo tez paruje. Więc zeby suchą nogą zrobić Peekaboo trzeba miec szczescie albo byc w cieplejszych m-cach kiedy to trochę ochlody nie robi roznicy
;) bo niestety jak woda stoi przed wejściem to z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością będzie też stać w samym kanionie. My wzięliśmy nawet dodatkowe buty zeby w nich przejsc i zmienic, ale Rangerka pomyliła sie na niekorzyść z głębokościa. Do kostek - jak mowila - to bysmy przeszli, ale woda jest przynajmniej do pół lydki, albo do kolan co powodowałoby że woda wlalaby sie do sniegowców, a te mialy nam jeszcze posłużyc. Poza tym moje podleczone przeziebienie nie przewidywało kąpieli w lodowatej wodzie i chodzenia w mokrych butach. Z żalem odpuszczamy Peekaboo. Ale po pierwsze celem głównym jest Yellowstone, a “w zapasie” jest też samodzielnie Spooky, ktore też jest niczego sobie. Ten kanion jest zwykle suchy. Idziemy - znow używając Windy - i też bez trudu znajdujemy wejscie.
Kanion jest nie-sa-mo-wi-ty. Wąski tak, że w niektórych miejscach nie mozna nogi postawic, przejście “na wprost” jest w wielu miejscach niemożliwe, podobnie jak przejście z nawet najmniejszym plecakiem na plecach - trzeba iśc bokiem. Mój mąż - 190cm wzrostu wyglądał przekomicznie przeciskając się “na gąsiennicę” czyli trochę góry i później dół.
:D Klaustrofobii nie mam ale jak sobie pomyślałam w pewnym momencie o flash floodzie w tym kanionie to wrażenie było
:D
w niektorych miejscach nawet w Spooky była woda, tutaj techniczne podejście, aby przejść suchą stopą
;)
a tutaj obrazowo - kanion jest wąski
:)
Kilka informacji praktycznych: Wejscie do Peakaboo oprócz basenu z wodą charakteryzuje sie scianką tak ok 3 metrów do pokonania. Szukając informacji na ten temat zauważyłam ze ludzie ocenali to wejście bardzo róznie od extremalnego do po prostu informacji ze trzeba sciankę pokonać. Otóż na zywo okazuje się ze ścianka ma występy celowo zrobione po to żeby móc postawić nogi i się wspiąć, a skałki w tamtych rejonach charakteryzują się dość dobrą przyczepnością (nie są śliskie nawet jesli są mokre, no chyba że jest lód lub śnieg) także oceniam że średnio wysportowana osoba, sama, ewentualnie z małą asekuracja z dołu spokojnie powinna dać radę. W gorę. W dół nie chciałabym tamtędy schodzic bez zabezpieczenia. Co do Spooky to pierwsza część kanionu oprócz tego że jest wąska to jest dość łatwo i plasko, niemniej jednak później zaczyna się robić stromo, i to przy wąskim i dość “wyslizganym” kanionie potwierdza to, co pisali inni, że łatwiejsza trasa zrobienia pętli jest zacząc od Peakaboo, iść nim w górę i z góry “ześlizgnąc” się w Spooky Gulch. Żeby pokonać te kaniony nie można się łudzić że to spacer, trzeba uzywać zarówno rąk i nóg a czasami, dla mniejszych ludzi jak ja jedynym wyjsciem było technika jak przy wsiadaniu na konia na oklep. Kto jeździ, ten wie. I moja subiektywna ocena Spooky - dawno tak dobrze się nie bawiłam. Nie dość, że kanion jest niesamowity, w sensie kolorów i kształtów to jeszcze ta jego charakterystyczna wąskość i pozycje jakie trzeba bylo przyjmować doprowadzały nas do smiechu wiele razy. Poza tym te trzy kaniony są oddalone od najbardziej popularnych szlaków wiec w kanionie bylismy sami. Dopiero jak przyjechalismy na parking okazało się ze jest tam jeszcze 3 inne samochody. Tych ludzi nie widzielismy nawet z daleka bo na tak duzym terenie nie ma tłoku. W niewielkiej odległości od Peakaboo i Spooky jest Dry Fork. To szeroki, łatwy, chociaż już nie tak spektakularny kanion. Skoro tam juz jestesmy i nie idziemy dp Peakaboo to decydujemy się na Dry Fork. Przechodzimy przez kanion i wracamy “szlakiem” po pustyni. Efektywnie “szlak” oznaczał, że był oznaczony tylko na Windy Maps i charakteryzuje się calkowitym brakiem oznaczenia w terenie wiec idziemy totalnie zdając się na Windy Maps. 100% zadowolenia, bo docieramy jak po sznurku do parkingu. Chociaż może to nie było najbardziej rozsądne tak od razu zawierzyć aplikacji.
No, to czas na podróż do Kanab. Wprawdzie jeszcze miałam w planie Zebra Canyon, który jest zupełnie po drodze, ale okazało się ze z dojściem do kanionu i z powrotem trzeba poświęcić dodatkowe 3 godziny, a licząc że do tego dodatkowe 3 godziny drogi od kanionów musielibyśmy zrobic do Kanab oraz nasze zmęczenie nie wygląda to ciekawie. Także jedziemy. Droga biegnie dalej Hwy12 az do Bryce Canyon, w którym byliśmy już uprzednio, podobnie jak w Zion, i dlatego tylko przejeżdżamy. Jak na razie zima jest kompletnie bezśnieżna, co nas specjalnie nie martwi, ale jesli miałabym powtórnie zobaczyć Bryce zimą to właśnie w “czapce” ze śniegu
:). Do Kanab, gdzie mamy nocować trzy noce, dojeżdżamy jak jeszcze jest jasno, chociaż już słońce chyli sie ku zachodowi, także ogarniamy hotel, gdzie jest visitor center (już zamknięte) oraz co jest w tym mieście (niewiele
;) i wracamy do hotelu na zasłużony odpoczynek.
DZIEŃ 13 (22.02.2018) kiedy niemożliwe staje się możliwe, a my nie mamy parcia na szkło i idziemy na grzyby (Kanab, losowanie the Wave, Toadstool Hoodoos)
Kanab nie jest miastem które wizualnie czymkolwiek się wyróżnia, ale dla nas ma podstawową zaletę - w Visitor Center własnie tylko (po sezonie) w tym miescie odbywają się losowania na zezwolenia na wstęp na the Wave. Łącznie wydawanych jest na każdy dzień 20 zezwolen, z czego 10 trzy m-ce wcześniej w loterii online a 10 własnie w przededniu dnia wyprawy. Luty to nie sezon, niemniej jednak od 8.00 Visitor Center stopniowo zapełnia się ludźmi. Niektorzy są tu kolejny dzień, ci nawet nie musza uzupełniać aplikacji - wykorzystana zostanie ta uprzednio złożona (co za organizacja). Jest też ekipa TV - chyba bali sie że nikogo nie będzie jak będą kręcić materiał bo Rangers przed 9.00 śmieje się z nich że tak jak mówił jak zawsze jest pełno.
Przed wejściem na losowanie trzeba się do niego zapisać czyli wypełnić aplikację. Rangers informuje głośno i zbiorczo zebranych o zasadach, czyli nie wolno wypełnic kilku, szlak jest nieoznaczony i w ogóle jest strasznie. Co mnie zaskakuje to to, że od razu trzeba być zdecydowanym jakim samochodem sie pojedzie i wpisac numer rejestracyjny. Czyli jesli ktoś liczylby ze przyjedzie sedanem a w razie wygranej wynajmie samochod z wyzszym prześwitem to moglby się przeliczyc. Jedna para Azjatów, która wygrała tego dnia zezwolenia od razu powiedzieli ze juz mają wcześniej wynajętego przewodnika. Nastepnie Rangers informuje ze na nastepny dzien zapowiadana jest zła pogoda ze śniegiem włacznie, pełne zachmurzenie, a jesli sie wygra permit, a warunki np pogodowe uniemożliwia dotarcie na miejsce to o nastepny permit można ubiegac się dopiero po dwoch tygodniach. Ma się rozumieć nie rezygnuje nikt. Wszyscy uzupełniają aplikację. Przesąd przesądem ale mam świadomość, że ja to szczęscia nie mam, zarządziłam więc, że aplikację będzie uzupełniał mąż, bo jeśli któreś z nas miałoby cokolwiek wygrać to zawsze byłby on. A każda strategia, nawet najbardziej bez sensu, która nie szkodzi, jest lepsza niż żadna. Więc uzupełnił, dostaliśmy numer 11. Losowanie to prawie jak bingo. Emocje są. I nagle … nas losują jako drugich!!!
:) Normalnie nie mogę w to uwierzyć. Później nie mogłam uwierzyć, że mąż nie dość że wygrał to zezwolenie to jeszcze udało mu się ten moment (i moją radość przy okazji
;) ) nagrać
:) Oprócz nas wygrywają jeszcze para Francuzów i 6 Azjatów. Po krótkim szkoleniu, otrzymaniu mapki i upragnionych zezwolen, nastraszeniu nas że możemy zginąć i na ile sposobów, i roztoczeniu wizji ze tam nie dotrzemy a jeśli juz to będzie ciężko wrócic, jestesmy wolni. Wychodzimy z salki, ktora chyba musieli specjalnie przeznaczyć na losowania. tu zezwolenia i mapki
Od razu wpadamy na gości z TV, którzy przeprowadzają wywiady indywidualne z “szczęśliwcami”. Pani truchta za nami i dopytuje za ktorym razem wygralismy, skad jestesmy. Pyta czy nie chcielibyśmy wystąpić w TV (jak na razie Francuzi zwiali, więc ma tylko materiał z Azjatami). My też grzecznie odmawiamy (kilka razy), a Pani nie może uwierzyć i jest w szoku jak możemy NIE CHCIEĆ wystąpić w TV. No niestety. Wreszcie wydostajemy się, idziemy na kawę (jedyną znośną na wyjeździe ale najdroższą jaką pilismy) plan jest jechac do kanionu the Wire Pass Trail ale … dostaję zgona. Tzn mój M. 15 razy pyta o coś a ja nie jestem w stanie nic z sensem odpowiedzieć. Zmęczenie, przeziębienie, emocje, wszystko teraz na raz wychodzi. Decyzja - dziś odpoczywamy. Co oznacza że zamiast chodzić dużo przeglądamy mapkę, którą dostalismy w Escalante i wybieramy łatwy szlak do Toadstool Hoodoos pomiędzy Page i Kanab. Szlak jest faktycznie łatwy, krótki (chociaz kilka razy przebiegaja kolo nas ludzie ktorzy szukaja zaginionego kolegi - nie wiem jak udało mu się tam zgubić) a formacje skalne przypominają grzybki, ktore nie wiadomo po co ktos tutaj poustawial. Dodatkowo kolory skał od białego do czerwonego sprawiają że naprawde to miejsce jest niesamowite - nie wiem dlaczego nie widziałam żeby były często odwiedzane.
Po zejściu ze szlaku jedziemy do Page zeby odwiedzic jedynego w okolicy wallmarta i kupic coś na śniadanie. Plus chcemy zobaczyc jeszcze raz Horseshoe bend, gdzie najpierw dojezdzamy. Nagle objawia się masakra. TŁUM ludzi, samochodow. Przecież to niemożliwe, myślę sobie, i przelatuje mi przez myśl “TO NIE SEZON”. Z parkingu płynie nad krawędź prawie pielgrzymka. A w oddali jakieś rusztowanie (początkowo myslimy że to wiata). To wszystko sprawia ze nie chcemy psuc sobie widoku ktory mamy zachowany z poprzednich wyjazdów i .. zawracamy w pol drogi z parkingu. Poniewczasie okazuje się, że to nie była wiata, ale Horseshoe bend zabudowują - cement, barierki. Już niedługo, bo przed latem 2018 powinni skonczyć prace, nie będzie to miejsce wygladalo naturalnie jak je pamiętam. Wg mnie dramat, bo było to jedno z miejsć którego efekt WOW zapadał na długo w pamięć, a do tego mega dostepne. Bóg raczy wiedzieć jak będzie jak już to obudują. Podłamani jedziemy juz na zakupy, kupujemy jedzenie i wracamy do Kanab. Jutro w koncu wielki dzien.DZIEŃ 14 (23.02.2018) kiedy ostatni są (prawie) pierwszymi. (the Wave)
Rano budzimy się i od razu mam stresik, bo niestety, akurat dziś prognoza się sprawdziła i spadł prawdziwy śnieg. Całe kilka cm.
Ale co zrobić, kiedy masz w ręku permit, o ktorym inni mogą tylko pomarzyć? Oczywiście próbować. Tak więc ogarniamy szybciutko śniadanie, gdzie pracownik (manager?) hotelu do nas podchodzi, zagaduje i twierdzi że będzie spoko. Trochę nadzieja się budzi ale punkt 8.00 wchodzimy do Visitor Center żeby dopytać, czy dorga będzie przejezdna i jak w ogóle dziś warunki. Dziś uważam że to byla strata czasu bo miałam wrażenie że chcą nas wystraszyć na wszelkie możliwe sposoby. Trzeba bylo od razu jechać i ocenić własnym polskim rozsądkiem. W koncu u nas też są zimy. W koncu jak pytam czego tak wlasciwie możemy oczekiwać Rangers wyciaga fotki zakopanych samochodow, jednego w glebokim sniegu (o pol metra wiecej niz dzis spadlo) a drugiego w blocie (chyba wiosną nie jest tu łatwo
;) ). Jak mowie ze to chyba nie ten case, zaczynaja juz normalnie gadać, żeby jechać od razu jak jeszcze droga jest zamarznięta, a jak sie nie da wrocić po poludniu bo rozmarznie, to trzeba poczekać do nocy aż znow zamarznie. I to jest rozsądne. Mamy wodę, pełen bak, jedzenie i dużo cieplych rzeczy - możemy nawet przenocować jak będzie trzeba. Tak więc nie tracąc czasu ruszamy. Pierwszą częśc jedziemy Hwy 89, a następnie trzeba skręcić w HouseRockValley Rd, i nia jechac nastepne 8 mil, docierając do parkingu, gdzie należy zostawić samochod. Po drodze jak jechaliśmy asfaltem zastanawiałam sie cz nie będziemy jedyni na szlaku bo ciężkie warunki moga byc, itp itd. Wjeżdzajac na szutrówkę, zaczynam się niepokoić, że będziemy ostatni!
;) Jest mnostwo śladów opon!. Trzeba bylo od razu jechac a nie tracic czas w Visitor Center. No ale trudno. Snieg jest miałki a droga dość zmarznięta, więc AWD daje radę, praktycznie się nie ślizgamy. Praktycznie, czyli jeżdżąc jak w Polsce w zimie, czyli hamujac silnikiem (ten samochód ma szczęśliwie taką opcję bo niektóre automaty takowej nie posiadają), bez gwałtownych zakrętów.
Na ostatniej prostej spotykamy pierwszą z osób i już wiem, że ostatni to na pewno nie będziemy. Azjata spadł z drogi i utknął na muldzie. Co z tego że ma pick upa AWD heavy duty, jak nie ma śniegu u siebie to nie wie, że nie naciska się hamulca przed zakrętem, bo samochod i tak pojedzie prosto. Albo też jak poprzednio nie miał szans bo jego samochod mogl nie miec opcji hamowania silnikim. Otwieramy okno i pytamy czy mozemy pomoc. Niestety wypożyczone samochody - i on i my takie mamy - jak się zaraz przekonujemy - nie są wyposażone ani w łopaty ani w linki holownicze. No nic, facet stwierdza, że i tak pójdzie na the Wave, co z samochodem, pomyśli później, tylko zadzwoni do ubezpieczalni. Dopiero teraz widzę, że motywacja ludzi, żeby dotrzeć do the Wave może być chyba większa niż moja
;) Dojeżdżamy do parkingu, ktory jest już niedaleko i oceniamy sytuację. Niestety sniegu jest trochę (po kostki). Nasze buty hikingowe bylyby od razu mokre. Ale w koncu jedziemy też do Yellowstone! Mamy więc “na stanie” sniegowce z “JULA” (tu reklama: obuwie ochronne ze całe 80 zl po przecenie
:) - dają radę). Zakładamy więc “buciki”, plecaki i ruszamy w trasę.
Idziemy gęsiego mój M patrzy pod nogi i wytycza szlak w sniegu (co na początku jest banalnie proste bo widzimy wiele śladów) a ja kontroluję mapkę z obrazkami, ktora dostalismy. Po pierwszym sukcesie w Spooky włączamy też Windy i Google maps (obie mapy offline). Wkrótce zaczynamy spotykać pierwszych ludzi. A to odpoczywają, a to ktos się w adidaskach wybrał i juz ma mokre nogi. Prawie jak Tatry w sezonie, przygotowani jak na spacer po parku. Ja się nie dziwię że tam ludzie umierają jak są tak niefrasobliwi i nieprzygotowani. Mijamy wkrótce ostatni ze słupków “trail”. Później jak nas uprzedzał Rangers - idziemy tylko na obrazki bo nie ma wytyczonego szlaku. I teraz co do “wspomagaczy”: otóż, o ile google maps zgubił trasę praktycznie od samego znaku “wilderness” o tyle Windy Maps trzymał szlak do samego the Wave i z powrotem. Dokładnie po trasie takiej jak wynikało z sugerowanej przez obrazki na mapce. To nie była też jedyna mapa, ktora ma wytyczony ten szlak, bo Francuzi (para) jedyni ktorzy dotarli na Wave przed nami mieli Garmina w zegarku (przez co znacznie łatwiej bylo im kontrolowac na ile są na szlaku, czy nie zbaczają z trasy). Ale jak na darmowe opcje - Windy górą! Ze 2 km od celu spotykamy następne kilka osob i faceta, ktory wydaje się ich prowadzic. Ku mojemu zdziwieniu wyciąga on listę i sprawdza nasz permit. Przy okazji też mówi nam że możemy spokojnie iść po ostatnich dwóch parach sladów ktore były widoczne w śniegu bo idą dobrze (nie dziwne - Francuzi mieli Garmina to szli jak po sznurku. Niestety oboje - co okazuje sie jak ich mijamy po drodze - mieli także na nogach coś na kształt raków, ktore oczywiscie pomagaja iść szybciej bez ślizgania ale bardzo ranią skały. Raki są zabronione w tamtym rejonie - Francuzi upomnieni przez spotkanego wczesniej przewodnika musza je natychmiast zdjąć). Ostatni kawałek jest po skale, rozpuszczającym sie i zalodzonym śniegu. Jest ślisko. Każdy krok dokladnie obliczamy, żeby uniknąc skręcenia kończyn. A zupełnie ostatni kawałek ostro pod górkę po kopnym piachu, sniegu i skałach. Jest cięzko, chociaż to krótkie podejscie. Wprawdzie tez mamy takie nakladki jak Francuzi, ale - z uwagi na ewidentne szkody jakie powodują - nie mamy zamiaru ich zakladac, no chyba ze będzie naprawdę niebezpiecznie. Wreszcie jestesmy na górze. Formacja jest mała. To - jak nas “ostrzegał” Rangers nic praktycznie więcej oprócz tego co widać na jednym kadrze który wszyscy podziwają. Ale niesamowite jest to że struktura skały faktycznie przypomina falę. I te kolory są nie-sa-mo-wi-te. Zupełnie jak na wszystkich zdjęciach, co pamiętamy. Na pewno nie ma tam fotoszopa. Zostajemy tam na dłużej napawając sie i robiąc fotki, aż do czasu kiedy wchodzi duża (czytaj ok 5 osob) grupa i zaczyna nam wchodzic w kadr
;)
Zawsze mnie zastanawiało, jak można bylo ograniczyć dostep do tego miejsca w tak drastyczny sposób (na losowaniu był np. Amerykanin, ktory od 9 lat przyjeżdża co kwartał do Kanab i bierze udział w losowaniu - ja juz bym mu przyznała ten permit już z litości
;) ). Jednak po wejściu na Wave i zobaczeniu jak to mała jest formacja, a jednocześnie mając w świadomości że ludzie potrafią wszystko zadeptać jestem za utrzymaniem tych ograniczeń. Moja ocena - czy warto próbować zdobyć permit? Zdecydowanie warto. Schodzimy ze wzniesienia i idziemy szlakiem, juz nie po śladach bo te częściowo stopniały.
Tutaj prezentacja najlepszego zakupu przed wyjazdem, ktory jak widać posłużyl nam nie tylko w Yellowstone
Dość szybko doganiamy przewodnika, ktory też wraca i okazuje sie byc wolontariuszem ktory tam sprawdza czy wszystko z turystami ok. Cały czas idziemy z włączonym Windy, ale dołaczamy się do niego zeby pogadac, poogladac widoki i też zeby az tak bardzo nie pilnować trasy. Facet idzie na pamięc. Okazuje się - z tego co mówi- ze na Wave dociera coraz więcej Polaków.
:) Brawo my
:)
Po dotarciu do koryta rzeki rozdzielamy sie i my idziemy na Wire Pass zobaczyc a on pomóc tej ofierze, ktorej utknal samochod. tu szlak do Wire Pass
Okazuje się że łatwy skądinąd wirepass zastopował nas uskokiem. Zmęczeni jednak po chodzeniu z pełnymi plecakami, juz nie bardzo mamy siłę na te skałki. Ale te są bardziej dostepne - self paid permit mozna nabyc przy parkingu. Tak więc - zostawiamy na nastepny raz.
Wracamy do samochodu i ruszamy w drogę.
I tu dopiero zaczyna się zabawa. Droga jest tylko trochę rozmarznięta, ale nawet nasze AWD zachowuje się jakbyśmy jechali na łysych oponach po lodzie. “Niech mi ktos pokaże kozaka, ktory teraz pojedzie 25m/h” rozśmiesza mnie mój M, ale za chwilę jest nam już nie do śmiechu bo jedzie się - a raczej toczy - fatalnie. Najgorzej jest przy mijankach, a szczegolnie jednej, jak kobieta z naprzeciwka jedzie zdecydowanie za szybko na te warunki, a widząc nas robi najgorszą rzecz na świecie - naciska hamulec. I jak na filmach, w zwolnionym tempie jej samochod, skądinąd też SUV, zaczyna na nas sunąć całym bokiem (jak TIRy na filmach akcji). Nie za bardzo jest gdzie uciekać wiec bezradnie patrzymy na rozwoj sytuacji (szybko dziekuje sobie w duchu że wykupiłam road assistance). Na szczescie kobieta na ostatnich metrach opanowuje (ledwo) samochod i - cala blada - przetacza sie obok nas juz powolutku.
Śliczne zdjęcia, dawaj dalej z relacją, bo czekam na Yellowstone. Byłem w maju i leżało jeszcze sporo śniegu no to sobie trochę wyobrażam, co się działo w lutym...
Fajna relacja i zdjęcia, czekam na więcej:)Co do samochodów z filmu Cars to nie do końca tylko fantazja. Cały film - szczególnie pierwsza część - jest mocno inspirowany mitem drogi 66. Nawet wiele postaci (aut) jest wzorowanych na autentycznych osobach związanych z Route 66, prowadzących wzdłuż drogi lokalne biznesy, muzea itp.
Jerry90 napisał:Fajna relacja i zdjęcia, czekam na więcej:)Co do samochodów z filmu Cars to nie do końca tylko fantazja. Cały film - szczególnie pierwsza część - jest mocno inspirowany mitem drogi 66. Nawet wiele postaci (aut) jest wzorowanych na autentycznych osobach związanych z Route 66, prowadzących wzdłuż drogi lokalne biznesy, muzea itp.Dziękuję
:)Za ułańską fantazję uznaję to, ze zamiast dać ludziom mozliwosc aby mogli doszukiwac się w pierwowzorach kreskówkowych postaci to te postacie miałam przed sobą bo przerobiono pierwowzory zeby przypominały postacie z kreskówki. Obłęd
:)A to, że Route 66 byla faktycznie inspiracją to wiem, przygotowałam się w koncu do wyjazdu
:D@sko1czek dzięki
:) staram się dobrnąć do konca ale niestey wolno to idzie przez względy techniczne. ale staram sie to dopiąć jak najszybciej
Fantastyczna relacja, gratuluje. Tylko żal, że chyba przechodzi trochę bez echa, ale to chyba dlatego, że odwaliłaś naprawdę kawał dobrej roboty i się ludzie ogromu tekstu do przeczytanie boją
:)
Tekstu wcale nie ma tak dużo (osobiście żałuję), a zbyt dużo zdjęć, niestety.
;)Ja osobiście wolę inne proporcje tekstu do zdjęć i więcej informacji praktycznych, ciekawostek, przygód itp.
;) Same zdjęcia to można zobaczyć w wielu miejscach w sieci i większość jest podobnych.
@bonifacy dziękuję bardzo. Faktycznie żeby to wszystko do kupy pozbierać to trochę się schodzi.
:) Ale i tak jestem podbudowana, że jednak ktoś dotrwał do końca
:D @sranda również dziekuje, to że chcialabyś wiecej tekstu to oznacza że nie przynudzałam zbytnio co zawsze jest moja obawa
;) bo niestety prawda jest taka jak pisze Bonifacy, tzn w dzisiejszych czasach raczej przerzucamy się na pismo obrazkowe
;) A co do zdjęc że sa takie same wszedzie to wele razy się na to "nadziałam", ze napaliłam się na zrobienie jakiejś konkretnej fotki i okazywało sie to mało wykonalne. Z tego tytulu zdjecia z google traktuje z duza rezerwa. Ale jak pewnie wiesz - nie dogodzis wszystkim
:D
Mi też się podobało - i relacja i zdjęcia
:) Super, że jednak udało wam się dotrzeć do Yellowstone. Ja jeszcze w tej części USA nie byłam i teraz to już w ogóle bardzo chcę się tam wybrać, może jednak nie w lutym (aczkolwiek wasza wyprawa też miała swój urok
:).
@zuzanna_89 ja też się bardzo cieszę
:) tylko my wiemy jakiej naprawde determinacji wymagal dojazd tam w tych warunkach. Ale było warto
:D Szczerze mowiąc mimo ze nie przepadam za tzw sportami zimowymi to Yellowstone urzeka w tym czasie ciszą i spokojem. Tak więc chcialabym tam wrócić, pomieszkać w parku i pojezdzic na biegowkach "offroad"
:)Jest pewnie wiele okresów kiedy warto jechac i zobaczyć Park, jednakże wszyscy "tubylcy' przestrzegają przed okresem letnim charakteryzującym sie najazdem turystów - "summer's hell" to jedne z łagodniejszych określeń
:)
Świetna relacja, dziękuję.Chciałem jechać do USA tylko z dwóch powodów, zobaczyć Yellowstone i Nowy York. Dzięki Waszej relacji Yellowstone zjechał sporo w dół na mojej liście "do zobaczenia". Jeszcze raz podkreślam, że Twoja relacja była świetna, obiektywna, rzeczowa i okraszona ciekawymi zdjęciami. Dzięki niej wiem, że są fajniejsze miejsca do odwiedzenia niż Yellowstone
:)
Doskonała relacja: fantastyczne zdjęcia, wartki, ciekawy i nieprzegadany tekst. Zaimponowała mi wasza determinacja. Super!@eskietutaj masz opis Yellowstone zimowego, niech Cię nie zniechęca. Wjeżdżałem do Yellowstone w maju, tuż po otwarciu sezonu - było przepięknie i jeszcze niezbyt tłoczno. Po zwiedzeniu kilku miejsc w Stanach moje 2 ulubione, najciekawsze to właśnie NYC i Yellowstone. No może bym jeszcze dodał SF, na 3-cim.
@eskie - to ciekawe co piszesz bo ja po obejrzeniu zdjęc przed wyjazdem (z tzw google) też miałam ogromne obawy ze Yellowstone nie "dorośnie" do moich oczekiwan. A oczekiwania nie byly małe
:) Nie jest to park wielkiego WOW i zupełnej odmiany od tego co widziales (typu np kaniony szczelinowe, czy tez rejony typu dead horse point). Nie jest spektakularny, Takie krajobrazy i roslinnosc jak w Yellowstone potencjalnie zobaczysz w mniejszej skali i u nas. Denerwujace sa tez czasami ograniczenia bezpieczenstwa odnośnie goracych zrodel, niedzwiedzi i czego tam jeszcze. ALE park wciąga. I ja wrociłabym tam szczegolnie zimą, wjechalabym od połnocy, zdobylabym ten upragniony self guided permit, pojezdzilabym na nartach biegowych, wybrałabym się zobaczyć wreszcie wilki. A zimy delikatnie mowiac nie lubie
;)Co do NYC to dla mnie jest ciekawa metropolia ale jak to powiedzial jeden z Amerykanów na jakims zadupiu - "nowy york to nie Ameryka" i ja sie z nim zgadzam
:) Za to w SF bylam 2x i wrocilabym nastepne 2 i wiecej
:DTak czy inaczej jeśli sie zdecydujesz na wyjazd do US to zanim skonczysz jeden wyjazd to bedziesz planowal nastepny. To praktycznie pewne
;)I dziękuję Tobie i @sko1czek za miłe słowa odnośnie relacji
:)
@palomino pamiętam jak pytałaś o Yellowstone zimą. Zastanawiałem się wtedy : "Po co tam jechać zimą, skoro jest drogo i ciężko się dostać". Nie, to nie może się udać". Tymczasem swoją relacją otworzyliście oczy niedowiarkom takim ja jak !
:D Świetna relacja, niesamowite zdjęcia, podziwiam Wasz upór i determinacje. Widząc te same miejsca wiosną stwierdzam, że to dwa różne parki. Obie pory roku mają swój niepowtarzalny urok. Bardzo podobała mi się ta relacja, zasłużone zwycięstwo w konkursie na najlepszą relacje miesiąca !
Kurcze, wspaniała sprawa wyjechać zimą, sam się nad tym zastanawiam, ale temperatury rzędu -20 czy -30 (odczuwalna na teraz, 12:35 czasu lokalnego -40) to wymagałoby ode mnie ogromnego poświęcenia...
@szajbek też myslalam na początku że ten wyjazd to szaleństwo
:D i też (na starość
;) ) coraz bardziej nie lubię zimy.Ale wbrew pozorom zyskalismy przestrzeń, brak ludzi i (z wyjątkiem gwałtownych załamań pogody ale to juz na północy) relaksik
:)
Gratuluję szczęścia z tym permitem do The Wave!
:) Czy losowanie odbywa się o godzinie 9:00? Jeżeli się dostanie permit to czy są jakieś widełki czasowe, w których można zobaczyć The Wave?
@Pietrucha - losowanie jest o 9.00 ale trzeba być chwilę przed żeby uzupełnić aplikację.W zimie losowanie jest tylko w Kanab, w lecie też w drugim miejscu, bliżej Page.Jeśli dostaniesz permit to masz możliwość wstepu w dniu następnym, godziny nie są oznaczone, mozesz zaczac nawet o świcie. My jak już praktycznie doszlismy z powrotem do parkingu to spotkalismy parę, ktora własnie ruszała na Wave, czyli totalnie w drugiej częsci dnia. Z tego co jednak wiekszosc wziela pod uwagę to raczej ludzie idą z rana żeby trafic na moment kiedy słonce stoi maksymalnie pionowo, gdyż wtedy skały nie "cieniują" (wiadomo - zdjęcia
;) ). No i przy zimie to bylo o tyle wskazane ze świezy snieg topnial czesciowo w ciagu dnia, ale po zachodzie slonca dość szybko wszystko zamarza. a z uwagi na nierowny teren może się wtedy zrobić naprawdę niefajnie. dość powiedzieć, że tę parę, ktorą spotkalismy jak szli po południu "nasz" wolontariusz wprost ostrzegł "nie chcecie tam zostać jak woda zamarznie"
;)To, co się musi zgadzać to data - częsc kartki zostawiasz na parkingu a częsc bierzesz ze sobą, przypinając w widocznym miejscu. Jak nie wrocisz i zostanie samochod na nastepny dzien to w zalozeniu powinni zaczac poszukiwania
;)
Zahaczając już tylko po drodze o domową stacje benzynowa zeby uzyć kompresora, bo nasz samochód zaswiecil sie nagle jak choinka że nie ma ciśnienia w oponach - docieramy do Escalante. Robimy szybkie zakupy zanim nam sklep zamkna i logujemy się w hotelu, full wypas z basenem ;) Wyboru znacznego z resztą w tym okresie i w tym miescie nie ma - hoteli jest mało a na zimę większość zamknieta.
DZIEŃ 12 (21.02.2018) kiedy sprawdzamy, czy aby na pewno nie mamy klaustrofobii.
(Spooky Gulch, przejazd do Kanab)
Rano nie łudzimy się wprawdzie że śniadanie będzie normalne, ale jeść trzeba. Jak już nieraz było budzimy zainteresowanie w sali jadalnej bo - to moja teoria - jestesmy w nie-sezonie, ale tez chyba w ogóle mało tu obcokrajowców i to takich którzy mówią w bardzo dziwnym języku. Zagadują nas praktycznie wszyscy, podchodząc do naszego stolika wypytując a skąd, a gdzie, a co już widzieliśmy. O dziwo w SLC które stąd blisko okazuje sie że jest dość duza społeczność polska (tego nie wiedziałam), i nasi rodacy są szanowani i lubiani i to dużo bardziej niż inne narodowości (jak mówią Amerykanie ;) ). Okazuje się też, że nasza obecna sytuacja polityczna jest - ku mojemu zaskoczeniu - dość znana. Nawet jeśli Amerykanie nie mają większego pojęcia gdzie dokładnie ta Polska leży to jak najbardziej wiedzą, że były i są u nas protesty i demonstracje i są przerażeni aktem samospalenia w Warszawie. Szok. Tak właśnie nas widzą na świecie.
tu hotelowa jadalnia, jeszcze pusta
Szczęśliwie small talki z Amerykanami przerywa się kiedy jest to wygodne i nikt nie czuje się obrażony. A my, którym między jedną konwersacją a drugą udalo nam się szcześliwie coś zjeść, mamy przecież plan. :)
a w planie jest jedna z wielu atrakcji jaką oferuje region - kanion Peakaboo i Spooky Gulch, ktore mozna przejść w pętli.
na zdjęciu atrakcje z gazetki (te bardziej dostepne)
Pierwszym punktem jest visitor center, gdzie chcielismy zasiegnac informacji o przejezdności drogi Hole-in-the-Rock (szutrowka), pobrać mapki oraz dowiedzieć się jak bardzo możliwy jest loop Peekaboo i Spooky w dniu dzisiejszym. Oraz czy prognozy pogody/obecne warunki pogodowe pozwalają na bezpieczne wejście do kanionu, który jest bardzo wąski. Wiadomo, że kaniony szczelinowe są piekne, ale też - w trakcie albo po opadach - stają się śmiertelną pułapką. Sama myśl poźniej w Spooky jak szlismy “na kraba” bokiem z plecakiem (malym) w rękach przed sobą, bo się nie mieścił, że mógłby nas tam zastać deszcz spowodowała ze zrobiło mi się ciepło…
Jeśli ktoś myśli że w Visitor center dostanie dokladne mapki to sie srogo rozczaruje. Mapki dostaje się takie jak te z netu:
Trzeba wiec wiedziec gdzie chce sie jechać i pozniej iść i przygotowac się samemu (najlepiej tak, żeby móc później także wrócic ;) ). Moje wydruki opisów trasy z netu były bardzo dobre, ale google maps w offlinie też daje rade w doprowadzeniu nas do parkingu.
W ogóle dygresja o mapach na komórkę w kontekście używania GPSa.
Najlepszy i bezkonkurencyjny wszędzie tam, gdzie jest droga (jakakolwiek) moim zdaniem jest w USA Google maps. Bezpłatny, niezawodny, ma nawet najmniejsze drogi pomapowane. Ogromną zaletą są POI wbudowane w te mapy. Mapy sciagalismy offline w hotelu i częściowo przed wyjazdem.
Najlepszą z kolei mapą na hiking jest wg nas obojga bekonkurencyjne WINDy maps. Wersja bezpłatna. Ma chyba każdy szlak. Ale o tym za chwile.
Escalante jest małą mieściną ale blisko (najbliżej) kanionów (w tym Zebra Slot canyon i Peekaboo). 6 mil “normalną” drogą i dwadzieścia kilka szutrówką (przejazd szutrówką zajmuje ok godziny w jedną stronę). GPS prowadzi pewnie. Przy skręcie w “dirt road” jest mały parking. Tu kończą swoja podroż samochodem wszyscy ci, ktorzy nie maja wyższego samochodu. I ci własnie mają 1,2 mili więcej w jedną stronę dalej niż inni do przejścia (droga zupełnie bez cienia)).
Przez ostatni odcinek droga jest już zła. 1,2 mili po wertepach, koleinach. W jednym miejscu zrobil sie juz mały objazd bo przejechac mozna bylo pierwotna drogą chyba tylko czołgiem ;) ale to w koncu 1,2 mili wiec da sie wytrzymac. Niemniej jednak oceniam ze przy opadach nie ma po co tam jechac, tzn można ale z traktorem jako ubezpieczenie bo wyciagarki nawet nie byloby gdzie przyczepic. ;) Szczęśliwie jest chlodno ale ani sniegu, ani deszczu nie ma.
GPS (google maps) bezbłędnie doprowadza nas do parkingu. Samochod zostawiamy przy jakims krzaku, rejestrujemy się w książce - dla bezpieczeństwa. Nie trzeba nic płacic, ta atrakcja jest bezpłatna.
Szlak jest oznaczony kamieniami, ale tak bez przesady. Jak jest jakis zakret to jest większa kupka ;) Włączamy więc Windy i okazuje się ze “dziewczyna” po prostu śmiga (ochrzciłam ją “Wendy” ;) ). W jednym miejscu mowi ze zeszlismy ze szlaku i faktycznie nie zauważyliśmy “kupki” i niechcący bysmy poszli zupełnie nie tam, gdzie trzeba.
Coraz bardziej ufamy wiec gpsowi i - jak po sznurku - dochodzimy do Peakaboo. Niestety słowa Rangersów zaczynają mnie drażnić bo zbyt często sie spełniają ;) Pani w Visitor Center powiedziała nam że przed wejściem do Peeekaboo bedzie prawdopodobnie woda i … była.
Wejscie do Peakaboo:
Po przemyśleniu tematu mam po prostu wrażenie ze ta woda tam stoi niestety przez większość roku bo ta niecka jest w skale i woda nie ma gdzie wsiąkać, a jako ze zwykle jest tam cień to nie bardzo tez paruje. Więc zeby suchą nogą zrobić Peekaboo trzeba miec szczescie albo byc w cieplejszych m-cach kiedy to trochę ochlody nie robi roznicy ;) bo niestety jak woda stoi przed wejściem to z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością będzie też stać w samym kanionie.
My wzięliśmy nawet dodatkowe buty zeby w nich przejsc i zmienic, ale Rangerka pomyliła sie na niekorzyść z głębokościa. Do kostek - jak mowila - to bysmy przeszli, ale woda jest przynajmniej do pół lydki, albo do kolan co powodowałoby że woda wlalaby sie do sniegowców, a te mialy nam jeszcze posłużyc. Poza tym moje podleczone przeziebienie nie przewidywało kąpieli w lodowatej wodzie i chodzenia w mokrych butach.
Z żalem odpuszczamy Peekaboo. Ale po pierwsze celem głównym jest Yellowstone, a “w zapasie” jest też samodzielnie Spooky, ktore też jest niczego sobie. Ten kanion jest zwykle suchy. Idziemy - znow używając Windy - i też bez trudu znajdujemy wejscie.
Kanion jest nie-sa-mo-wi-ty. Wąski tak, że w niektórych miejscach nie mozna nogi postawic, przejście “na wprost” jest w wielu miejscach niemożliwe, podobnie jak przejście z nawet najmniejszym plecakiem na plecach - trzeba iśc bokiem. Mój mąż - 190cm wzrostu wyglądał przekomicznie przeciskając się “na gąsiennicę” czyli trochę góry i później dół. :D
Klaustrofobii nie mam ale jak sobie pomyślałam w pewnym momencie o flash floodzie w tym kanionie to wrażenie było :D
w niektorych miejscach nawet w Spooky była woda, tutaj techniczne podejście, aby przejść suchą stopą ;)
a tutaj obrazowo - kanion jest wąski :)
Kilka informacji praktycznych:
Wejscie do Peakaboo oprócz basenu z wodą charakteryzuje sie scianką tak ok 3 metrów do pokonania. Szukając informacji na ten temat zauważyłam ze ludzie ocenali to wejście bardzo róznie od extremalnego do po prostu informacji ze trzeba sciankę pokonać.
Otóż na zywo okazuje się ze ścianka ma występy celowo zrobione po to żeby móc postawić nogi i się wspiąć, a skałki w tamtych rejonach charakteryzują się dość dobrą przyczepnością (nie są śliskie nawet jesli są mokre, no chyba że jest lód lub śnieg) także oceniam że średnio wysportowana osoba, sama, ewentualnie z małą asekuracja z dołu spokojnie powinna dać radę. W gorę. W dół nie chciałabym tamtędy schodzic bez zabezpieczenia.
Co do Spooky to pierwsza część kanionu oprócz tego że jest wąska to jest dość łatwo i plasko, niemniej jednak później zaczyna się robić stromo, i to przy wąskim i dość “wyslizganym” kanionie potwierdza to, co pisali inni, że łatwiejsza trasa zrobienia pętli jest zacząc od Peakaboo, iść nim w górę i z góry “ześlizgnąc” się w Spooky Gulch.
Żeby pokonać te kaniony nie można się łudzić że to spacer, trzeba uzywać zarówno rąk i nóg a czasami, dla mniejszych ludzi jak ja jedynym wyjsciem było technika jak przy wsiadaniu na konia na oklep. Kto jeździ, ten wie.
I moja subiektywna ocena Spooky - dawno tak dobrze się nie bawiłam. Nie dość, że kanion jest niesamowity, w sensie kolorów i kształtów to jeszcze ta jego charakterystyczna wąskość i pozycje jakie trzeba bylo przyjmować doprowadzały nas do smiechu wiele razy. Poza tym te trzy kaniony są oddalone od najbardziej popularnych szlaków wiec w kanionie bylismy sami. Dopiero jak przyjechalismy na parking okazało się ze jest tam jeszcze 3 inne samochody. Tych ludzi nie widzielismy nawet z daleka bo na tak duzym terenie nie ma tłoku.
W niewielkiej odległości od Peakaboo i Spooky jest Dry Fork. To szeroki, łatwy, chociaż już nie tak spektakularny kanion. Skoro tam juz jestesmy i nie idziemy dp Peakaboo to decydujemy się na Dry Fork. Przechodzimy przez kanion i wracamy “szlakiem” po pustyni. Efektywnie “szlak” oznaczał, że był oznaczony tylko na Windy Maps i charakteryzuje się calkowitym brakiem oznaczenia w terenie wiec idziemy totalnie zdając się na Windy Maps. 100% zadowolenia, bo docieramy jak po sznurku do parkingu. Chociaż może to nie było najbardziej rozsądne tak od razu zawierzyć aplikacji.
No, to czas na podróż do Kanab. Wprawdzie jeszcze miałam w planie Zebra Canyon, który jest zupełnie po drodze, ale okazało się ze z dojściem do kanionu i z powrotem trzeba poświęcić dodatkowe 3 godziny, a licząc że do tego dodatkowe 3 godziny drogi od kanionów musielibyśmy zrobic do Kanab oraz nasze zmęczenie nie wygląda to ciekawie.
Także jedziemy.
Droga biegnie dalej Hwy12 az do Bryce Canyon, w którym byliśmy już uprzednio, podobnie jak w Zion, i dlatego tylko przejeżdżamy. Jak na razie zima jest kompletnie bezśnieżna, co nas specjalnie nie martwi, ale jesli miałabym powtórnie zobaczyć Bryce zimą to właśnie w “czapce” ze śniegu :).
Do Kanab, gdzie mamy nocować trzy noce, dojeżdżamy jak jeszcze jest jasno, chociaż już słońce chyli sie ku zachodowi, także ogarniamy hotel, gdzie jest visitor center (już zamknięte) oraz co jest w tym mieście (niewiele ;) i wracamy do hotelu na zasłużony odpoczynek.
DZIEŃ 13 (22.02.2018) kiedy niemożliwe staje się możliwe, a my nie mamy parcia na szkło i idziemy na grzyby
(Kanab, losowanie the Wave, Toadstool Hoodoos)
Kanab nie jest miastem które wizualnie czymkolwiek się wyróżnia, ale dla nas ma podstawową zaletę - w Visitor Center własnie tylko (po sezonie) w tym miescie odbywają się losowania na zezwolenia na wstęp na the Wave. Łącznie wydawanych jest na każdy dzień 20 zezwolen, z czego 10 trzy m-ce wcześniej w loterii online a 10 własnie w przededniu dnia wyprawy.
Luty to nie sezon, niemniej jednak od 8.00 Visitor Center stopniowo zapełnia się ludźmi. Niektorzy są tu kolejny dzień, ci nawet nie musza uzupełniać aplikacji - wykorzystana zostanie ta uprzednio złożona (co za organizacja).
Jest też ekipa TV - chyba bali sie że nikogo nie będzie jak będą kręcić materiał bo Rangers przed 9.00 śmieje się z nich że tak jak mówił jak zawsze jest pełno.
Przed wejściem na losowanie trzeba się do niego zapisać czyli wypełnić aplikację.
Rangers informuje głośno i zbiorczo zebranych o zasadach, czyli nie wolno wypełnic kilku, szlak jest nieoznaczony i w ogóle jest strasznie.
Co mnie zaskakuje to to, że od razu trzeba być zdecydowanym jakim samochodem sie pojedzie i wpisac numer rejestracyjny. Czyli jesli ktoś liczylby ze przyjedzie sedanem a w razie wygranej wynajmie samochod z wyzszym prześwitem to moglby się przeliczyc.
Jedna para Azjatów, która wygrała tego dnia zezwolenia od razu powiedzieli ze juz mają wcześniej wynajętego przewodnika.
Nastepnie Rangers informuje ze na nastepny dzien zapowiadana jest zła pogoda ze śniegiem włacznie, pełne zachmurzenie, a jesli sie wygra permit, a warunki np pogodowe uniemożliwia dotarcie na miejsce to o nastepny permit można ubiegac się dopiero po dwoch tygodniach.
Ma się rozumieć nie rezygnuje nikt.
Wszyscy uzupełniają aplikację.
Przesąd przesądem ale mam świadomość, że ja to szczęscia nie mam, zarządziłam więc, że aplikację będzie uzupełniał mąż, bo jeśli któreś z nas miałoby cokolwiek wygrać to zawsze byłby on. A każda strategia, nawet najbardziej bez sensu, która nie szkodzi, jest lepsza niż żadna. Więc uzupełnił, dostaliśmy numer 11.
Losowanie to prawie jak bingo. Emocje są.
I nagle … nas losują jako drugich!!! :) Normalnie nie mogę w to uwierzyć. Później nie mogłam uwierzyć, że mąż nie dość że wygrał to zezwolenie to jeszcze udało mu się ten moment (i moją radość przy okazji ;) ) nagrać :)
Oprócz nas wygrywają jeszcze para Francuzów i 6 Azjatów.
Po krótkim szkoleniu, otrzymaniu mapki i upragnionych zezwolen, nastraszeniu nas że możemy zginąć i na ile sposobów, i roztoczeniu wizji ze tam nie dotrzemy a jeśli juz to będzie ciężko wrócic, jestesmy wolni. Wychodzimy z salki, ktora chyba musieli specjalnie przeznaczyć na losowania.
tu zezwolenia i mapki
Od razu wpadamy na gości z TV, którzy przeprowadzają wywiady indywidualne z “szczęśliwcami”. Pani truchta za nami i dopytuje za ktorym razem wygralismy, skad jestesmy. Pyta czy nie chcielibyśmy wystąpić w TV (jak na razie Francuzi zwiali, więc ma tylko materiał z Azjatami).
My też grzecznie odmawiamy (kilka razy), a Pani nie może uwierzyć i jest w szoku jak możemy NIE CHCIEĆ wystąpić w TV. No niestety.
Wreszcie wydostajemy się, idziemy na kawę (jedyną znośną na wyjeździe ale najdroższą jaką pilismy) plan jest jechac do kanionu the Wire Pass Trail ale … dostaję zgona. Tzn mój M. 15 razy pyta o coś a ja nie jestem w stanie nic z sensem odpowiedzieć. Zmęczenie, przeziębienie, emocje, wszystko teraz na raz wychodzi.
Decyzja - dziś odpoczywamy. Co oznacza że zamiast chodzić dużo przeglądamy mapkę, którą dostalismy w Escalante i wybieramy łatwy szlak do Toadstool Hoodoos pomiędzy Page i Kanab.
Szlak jest faktycznie łatwy, krótki (chociaz kilka razy przebiegaja kolo nas ludzie ktorzy szukaja zaginionego kolegi - nie wiem jak udało mu się tam zgubić) a formacje skalne przypominają grzybki, ktore nie wiadomo po co ktos tutaj poustawial.
Dodatkowo kolory skał od białego do czerwonego sprawiają że naprawde to miejsce jest niesamowite - nie wiem dlaczego nie widziałam żeby były często odwiedzane.
Po zejściu ze szlaku jedziemy do Page zeby odwiedzic jedynego w okolicy wallmarta i kupic coś na śniadanie.
Plus chcemy zobaczyc jeszcze raz Horseshoe bend, gdzie najpierw dojezdzamy. Nagle objawia się masakra. TŁUM ludzi, samochodow. Przecież to niemożliwe, myślę sobie, i przelatuje mi przez myśl “TO NIE SEZON”. Z parkingu płynie nad krawędź prawie pielgrzymka. A w oddali jakieś rusztowanie (początkowo myslimy że to wiata).
To wszystko sprawia ze nie chcemy psuc sobie widoku ktory mamy zachowany z poprzednich wyjazdów i .. zawracamy w pol drogi z parkingu.
Poniewczasie okazuje się, że to nie była wiata, ale Horseshoe bend zabudowują - cement, barierki. Już niedługo, bo przed latem 2018 powinni skonczyć prace, nie będzie to miejsce wygladalo naturalnie jak je pamiętam. Wg mnie dramat, bo było to jedno z miejsć którego efekt WOW zapadał na długo w pamięć, a do tego mega dostepne. Bóg raczy wiedzieć jak będzie jak już to obudują.
Podłamani jedziemy juz na zakupy, kupujemy jedzenie i wracamy do Kanab. Jutro w koncu wielki dzien.DZIEŃ 14 (23.02.2018) kiedy ostatni są (prawie) pierwszymi.
(the Wave)
Rano budzimy się i od razu mam stresik, bo niestety, akurat dziś prognoza się sprawdziła i spadł prawdziwy śnieg. Całe kilka cm.
Ale co zrobić, kiedy masz w ręku permit, o ktorym inni mogą tylko pomarzyć?
Oczywiście próbować.
Tak więc ogarniamy szybciutko śniadanie, gdzie pracownik (manager?) hotelu do nas podchodzi, zagaduje i twierdzi że będzie spoko. Trochę nadzieja się budzi ale punkt 8.00 wchodzimy do Visitor Center żeby dopytać, czy dorga będzie przejezdna i jak w ogóle dziś warunki.
Dziś uważam że to byla strata czasu bo miałam wrażenie że chcą nas wystraszyć na wszelkie możliwe sposoby. Trzeba bylo od razu jechać i ocenić własnym polskim rozsądkiem. W koncu u nas też są zimy.
W koncu jak pytam czego tak wlasciwie możemy oczekiwać Rangers wyciaga fotki zakopanych samochodow, jednego w glebokim sniegu (o pol metra wiecej niz dzis spadlo) a drugiego w blocie (chyba wiosną nie jest tu łatwo ;) ).
Jak mowie ze to chyba nie ten case, zaczynaja juz normalnie gadać, żeby jechać od razu jak jeszcze droga jest zamarznięta, a jak sie nie da wrocić po poludniu bo rozmarznie, to trzeba poczekać do nocy aż znow zamarznie. I to jest rozsądne. Mamy wodę, pełen bak, jedzenie i dużo cieplych rzeczy - możemy nawet przenocować jak będzie trzeba.
Tak więc nie tracąc czasu ruszamy.
Pierwszą częśc jedziemy Hwy 89, a następnie trzeba skręcić w HouseRockValley Rd, i nia jechac nastepne 8 mil, docierając do parkingu, gdzie należy zostawić samochod.
Po drodze jak jechaliśmy asfaltem zastanawiałam sie cz nie będziemy jedyni na szlaku bo ciężkie warunki moga byc, itp itd. Wjeżdzajac na szutrówkę, zaczynam się niepokoić, że będziemy ostatni! ;) Jest mnostwo śladów opon!. Trzeba bylo od razu jechac a nie tracic czas w Visitor Center. No ale trudno. Snieg jest miałki a droga dość zmarznięta, więc AWD daje radę, praktycznie się nie ślizgamy. Praktycznie, czyli jeżdżąc jak w Polsce w zimie, czyli hamujac silnikiem (ten samochód ma szczęśliwie taką opcję bo niektóre automaty takowej nie posiadają), bez gwałtownych zakrętów.
Na ostatniej prostej spotykamy pierwszą z osób i już wiem, że ostatni to na pewno nie będziemy. Azjata spadł z drogi i utknął na muldzie. Co z tego że ma pick upa AWD heavy duty, jak nie ma śniegu u siebie to nie wie, że nie naciska się hamulca przed zakrętem, bo samochod i tak pojedzie prosto. Albo też jak poprzednio nie miał szans bo jego samochod mogl nie miec opcji hamowania silnikim. Otwieramy okno i pytamy czy mozemy pomoc. Niestety wypożyczone samochody - i on i my takie mamy - jak się zaraz przekonujemy - nie są wyposażone ani w łopaty ani w linki holownicze.
No nic, facet stwierdza, że i tak pójdzie na the Wave, co z samochodem, pomyśli później, tylko zadzwoni do ubezpieczalni. Dopiero teraz widzę, że motywacja ludzi, żeby dotrzeć do the Wave może być chyba większa niż moja ;)
Dojeżdżamy do parkingu, ktory jest już niedaleko i oceniamy sytuację. Niestety sniegu jest trochę (po kostki). Nasze buty hikingowe bylyby od razu mokre. Ale w koncu jedziemy też do Yellowstone! Mamy więc “na stanie” sniegowce z “JULA” (tu reklama: obuwie ochronne ze całe 80 zl po przecenie :) - dają radę). Zakładamy więc “buciki”, plecaki i ruszamy w trasę.
Idziemy gęsiego mój M patrzy pod nogi i wytycza szlak w sniegu (co na początku jest banalnie proste bo widzimy wiele śladów) a ja kontroluję mapkę z obrazkami, ktora dostalismy. Po pierwszym sukcesie w Spooky włączamy też Windy i Google maps (obie mapy offline).
Wkrótce zaczynamy spotykać pierwszych ludzi. A to odpoczywają, a to ktos się w adidaskach wybrał i juz ma mokre nogi. Prawie jak Tatry w sezonie, przygotowani jak na spacer po parku. Ja się nie dziwię że tam ludzie umierają jak są tak niefrasobliwi i nieprzygotowani.
Mijamy wkrótce ostatni ze słupków “trail”. Później jak nas uprzedzał Rangers - idziemy tylko na obrazki bo nie ma wytyczonego szlaku.
I teraz co do “wspomagaczy”: otóż, o ile google maps zgubił trasę praktycznie od samego znaku “wilderness” o tyle Windy Maps trzymał szlak do samego the Wave i z powrotem. Dokładnie po trasie takiej jak wynikało z sugerowanej przez obrazki na mapce. To nie była też jedyna mapa, ktora ma wytyczony ten szlak, bo Francuzi (para) jedyni ktorzy dotarli na Wave przed nami mieli Garmina w zegarku (przez co znacznie łatwiej bylo im kontrolowac na ile są na szlaku, czy nie zbaczają z trasy). Ale jak na darmowe opcje - Windy górą!
Ze 2 km od celu spotykamy następne kilka osob i faceta, ktory wydaje się ich prowadzic. Ku mojemu zdziwieniu wyciąga on listę i sprawdza nasz permit. Przy okazji też mówi nam że możemy spokojnie iść po ostatnich dwóch parach sladów ktore były widoczne w śniegu bo idą dobrze (nie dziwne - Francuzi mieli Garmina to szli jak po sznurku. Niestety oboje - co okazuje sie jak ich mijamy po drodze - mieli także na nogach coś na kształt raków, ktore oczywiscie pomagaja iść szybciej bez ślizgania ale bardzo ranią skały. Raki są zabronione w tamtym rejonie - Francuzi upomnieni przez spotkanego wczesniej przewodnika musza je natychmiast zdjąć).
Ostatni kawałek jest po skale, rozpuszczającym sie i zalodzonym śniegu. Jest ślisko. Każdy krok dokladnie obliczamy, żeby uniknąc skręcenia kończyn. A zupełnie ostatni kawałek ostro pod górkę po kopnym piachu, sniegu i skałach. Jest cięzko, chociaż to krótkie podejscie. Wprawdzie tez mamy takie nakladki jak Francuzi, ale - z uwagi na ewidentne szkody jakie powodują - nie mamy zamiaru ich zakladac, no chyba ze będzie naprawdę niebezpiecznie.
Wreszcie jestesmy na górze. Formacja jest mała. To - jak nas “ostrzegał” Rangers nic praktycznie więcej oprócz tego co widać na jednym kadrze który wszyscy podziwają. Ale niesamowite jest to że struktura skały faktycznie przypomina falę. I te kolory są nie-sa-mo-wi-te. Zupełnie jak na wszystkich zdjęciach, co pamiętamy. Na pewno nie ma tam fotoszopa. Zostajemy tam na dłużej napawając sie i robiąc fotki, aż do czasu kiedy wchodzi duża (czytaj ok 5 osob) grupa i zaczyna nam wchodzic w kadr ;)
Zawsze mnie zastanawiało, jak można bylo ograniczyć dostep do tego miejsca w tak drastyczny sposób (na losowaniu był np. Amerykanin, ktory od 9 lat przyjeżdża co kwartał do Kanab i bierze udział w losowaniu - ja juz bym mu przyznała ten permit już z litości ;) ).
Jednak po wejściu na Wave i zobaczeniu jak to mała jest formacja, a jednocześnie mając w świadomości że ludzie potrafią wszystko zadeptać jestem za utrzymaniem tych ograniczeń.
Moja ocena - czy warto próbować zdobyć permit? Zdecydowanie warto.
Schodzimy ze wzniesienia i idziemy szlakiem, juz nie po śladach bo te częściowo stopniały.
Tutaj prezentacja najlepszego zakupu przed wyjazdem, ktory jak widać posłużyl nam nie tylko w Yellowstone
Dość szybko doganiamy przewodnika, ktory też wraca i okazuje sie byc wolontariuszem ktory tam sprawdza czy wszystko z turystami ok. Cały czas idziemy z włączonym Windy, ale dołaczamy się do niego zeby pogadac, poogladac widoki i też zeby az tak bardzo nie pilnować trasy. Facet idzie na pamięc. Okazuje się - z tego co mówi- ze na Wave dociera coraz więcej Polaków. :) Brawo my :)
Po dotarciu do koryta rzeki rozdzielamy sie i my idziemy na Wire Pass zobaczyc a on pomóc tej ofierze, ktorej utknal samochod.
tu szlak do Wire Pass
Okazuje się że łatwy skądinąd wirepass zastopował nas uskokiem. Zmęczeni jednak po chodzeniu z pełnymi plecakami, juz nie bardzo mamy siłę na te skałki. Ale te są bardziej dostepne - self paid permit mozna nabyc przy parkingu. Tak więc - zostawiamy na nastepny raz.
Wracamy do samochodu i ruszamy w drogę.
I tu dopiero zaczyna się zabawa. Droga jest tylko trochę rozmarznięta, ale nawet nasze AWD zachowuje się jakbyśmy jechali na łysych oponach po lodzie. “Niech mi ktos pokaże kozaka, ktory teraz pojedzie 25m/h” rozśmiesza mnie mój M, ale za chwilę jest nam już nie do śmiechu bo jedzie się - a raczej toczy - fatalnie. Najgorzej jest przy mijankach, a szczegolnie jednej, jak kobieta z naprzeciwka jedzie zdecydowanie za szybko na te warunki, a widząc nas robi najgorszą rzecz na świecie - naciska hamulec. I jak na filmach, w zwolnionym tempie jej samochod, skądinąd też SUV, zaczyna na nas sunąć całym bokiem (jak TIRy na filmach akcji). Nie za bardzo jest gdzie uciekać wiec bezradnie patrzymy na rozwoj sytuacji (szybko dziekuje sobie w duchu że wykupiłam road assistance). Na szczescie kobieta na ostatnich metrach opanowuje (ledwo) samochod i - cala blada - przetacza sie obok nas juz powolutku.